Koncert Motörhead - Warszawa, Stodoła, 13.06.2006

Pod względem koncertów zagranicznych gwiazd tegoroczny czerwiec ustępuje ubiegłorocznemu.

Z kalendarza wypadł jak na razie koncert The Rolling Stones, a takie nazwy jak Alice In Chains, Depeche Mode, Motörhead, Tool, czy Guns N'Roses nie utrudniały decyzji tak jak miało to miejsce rok temu kiedy wybierać trzeba było między Queens Of The Stone Age, a Black Label Society lub The Dillinger Plan Escape czy Slayer. Z kondycją jeszcze dobrze, gorzej z zawartością portfela. Taki life, kiedy jednak pojawiła się informacja o przyjeździe Lemmiego nie dopuszczałem do siebie myśli, że mogę być 13 czerwca gdzieś indziej niż w warszawskiej Stodole.

Klub szczelnie wypełniony. Starsi, młodsi, Motörhead to zespół wielopokoleniowy, co ważne w czasie koncertu ci, który mają o parę wiosen więcej wcale nie ustępowali w zabawie nastolatkom. A było się przy czym pobawić, wszak to był wieczór z esencją rock'n'rolla!

Nie zagrał żaden zespół na rozgrzewkę. Czerwone światło oświecało scenę, na której znajdował się charakterystycznie ustawiony statyw mikrofonu, a zanim imponujący zestaw bębnów. Nie było intra, ot po prostu weszli na scenę, Lemmy rzucił ...we are Motörhead and we play rock'n'roll! i cała maszyna ruszyła głośno z kopyta. Zaczęli od Dr. Rock. Zestawy kolumn umieszczone po bokach sceny w specjalnej konstrukcji nie pozostawiły złudzeń. Było głośno, ale w miarę klarownie.

Dawno już pogodziłem się z faktem, że nie da się zapamiętać każdej minuty koncertu.. Stay Clean, Metropolis, czy No Class i czas tak naprawdę przestał się liczyć. Gęba cieszyła się na każdy pierwszy takt, dźwięk. Najbardziej ucieszyło mnie One Two Three Four! i krótki, zwarty R.A.M.O.N.E.S. Przed Going To Brazil usłyszeliśmy komentarz do odbywającego się właśnie w tym samym czasie meczu Brazylii z Chorwacją. Nie zabrakło także solowych popisów, ze szczególnym wskazaniem na perkusyjną kanonadę Mikkeya Dee w Sacrifice. Najbardziej przewidywalny wydawał się finał, który zaczął się od Killed By Death. Po Iron Fist panowie zeszli ze sceny. Wrzawa, okrzyki, oklaski i w końcu pojawiają się ponownie. I w tym momencie zaskoczenie, pojawiły się barowe krzesła, akustyczne gitary i stylu usłyszeliśmy Whorehouse Blues z Lemmim grającym na harmonijce. Malutka przerwa, znikają krzesła, pudła i kolejna, niestety ostatnia już dawka mocy w postaci Ace Of Spades i Overkill. I to już niestety naprawdę koniec, jeszcze ukłony i przy ogłuszającym aplauzie zespół schodzi ze sceny.

Niczego, a tym bardziej jakieś rewolucji repertuarowej, się nie spodziewałem. Liczyłem na dobry rock'n'rollowy show i nie zawiodłem się w ani jednym calu. Nie wypominam Lemmiemu jego sześćdziesiątki na karku, przeciwnie niech posłuży ona za przykład dla innych, że wiek nie gra tu tak na prawdę roli. On i jego dwaj dzielni kompani, gitarzysta Phil Campbell i wspomniany już wcześniej perkusista Mikkey Dee, pełni witalności i luzu, zagrali w Warszawie wspaniały koncert. Oby do następnego razu.
___
Tekst z 2006

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz