Machine Head

Burn My Eyes (1994, Roadrunner)
Sposób w jaki zespół wszedł na salony jest mokrym snem każdego próbującego zrobić karierę młodego muzyka. Pamiętać jednak należy, że lider Machine Head, Robert Flynn zdążył się już mocno zapisać na kartach historii metalu tworząc przez formacię . Burn My Eyes ukazała się w najlepszym okresie lat dziewięćdziesiątych. To wtedy dupska metalowej braci kopały najmocniej takie formacje jak Pantera, Sepultura, Biohazard, Pro-Pain. Rzecz jasna jak grzyby po deszczu wyrastały kolejne nazwy. Wśród nich Roadrunner z dumą prezentował swoją kolejną wisienke, która zamierzał zamieścić na swoim torcie. Debiut Machine Head stał się faktem. Zespół od początku nie zamierzał się nikomu kłaniać. Drzwi wspomnianego salonu otwarł z kopa, a pierwsze żniwo wyznawców pozyskał otwierając koncert Slayer (również w Polsce).
Ta płyta to klasyk. Czas w żaden sposób się jej nie ima. Woli trzymać się z daleka. Nie dziwnym skoro od pierwszych sekund jest to bezlitosny cios skondensowanej energii, która niczym gejzer gorącej lawy wybucha z waszych głośników. Nikt nie mógł zarzucić grupie braku oryginalności. Zespół powrzucał do wora to co akurat generowały głośniki w tysiącach domów, dorzucił jeszcze Slayera i stworzył własnego potwora. Od tej pory na mieście pojawili się osobnicy z charakterystycznym logiem MH, a świat znów zmienił swoje oblicze. Istnienie Machine Head stało się faktem, zespół stał się częścią historii, od tej pory dopisując własne rozdziały.
Burn My Eyes to nie tylko kolejny argument w tezie, że pierwsza połowa lat dziewięćdziesiątych była złotym okresem dla metalu, lecz przede wszystkim doskonała płyta, pełna ekspresji i nie zmierzonych pokładów energii.

Hellalive (2003, Roadrunner)
Pamiętam jeden z numerów angielskiego wydania Metal Hammera i artykuł o Machine Head przyozdobiony zdjęciami z sesji, która wzbudziła we mnie nie mały szok. Pozbawieni naturalności, przyodziani w nowiuśkie ciuszki, przypominało to raczej jakiś magazyn z modą niż pismo o muzyce metalowej. Był to nie tylko łabędzi śpiew jeśli chodzi o branie do ręki ten priorytet na rynku prasowym (ciągle mowa o brytyjskim wydaniu), ale także z twórczością ekipy Roberta Flynna. Wiem, nie poważne to do końca, ale czasu cofnąć się nie da. Z resztą pobieżne zapoznanie się z następcami doskonałej Burn My Eyes nie zdołało mnie zatrzymać przy nich na dłużej. W ten sposób odnotowywałem w świadomości kolejne premiery ich płyt, coraz bardziej utwierdzając się w przekonaniu, że zespół stał się niewolnikiem swojego debiutu. Przyszedł też czas na podsumowania, które to Machine Head postanowił udokumentować na koncertowej płycie Hellalive i oto los złączył mnie z tym krążkiem. Nie opierałem się ani przez moment. O ile w studio grupie nie zawsze szło jak trzeba to koncertowo przez te wszystkie lata nabrali ogłady, nie pieszcząc się z nikim pod sceną.
I tak jest w rzeczy samej, otwierający Bulldozer wjeżdża w tłum, a licznik ofiar zaczyna cykać. Dalej do przodu, by nagle wrzucić wsteczny, następnie skręcić niespodziewanie w lewo, by już po chwili ci po prawej wpadali pod koła tej kilkudziesięciu tonowej machiny.
Doskonałe brzmienie, utrzymana do samego końca dramaturgia oraz gorąca atmosfera. Miażdżące riffy, bębny niczym ogromna kula na wysięgniku używana do rozbiórek dopełnia dzieła zniszczenia. Przekonująco wypada nawet The Burning Red, który w swej studyjnej wersji jakoś nigdy mnie nie porwał. Wspomniany utwór stanowi preludium do wielkiego finału, który rozpoczyna największy klasyk zespołu Davidian, a kończy całość nie mniej energetyczny Supercharger.
Płyta Burn My Eyes to rzecz obowiązkowa, która powinna znaleźć się na półce każdego fana metalu. Doskonałym jej uzupełnieniem jest ten koncertowy album. Ta płyta jest naładowana mocą jaką są niewątpliwie koncerty Machine Head.
___
Tekst z 2007

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz