Red Hot Chili Peppers

Blood Sugar Sex Magik (1991, Warner Bros.)
1991 rok. Człowiek prawie dziennie zapoznawał się z nowymi płytami z kręgu thrash i death, a tu jeden taki dobry kolega musi wbić człowiekowi klin w ten głośny spokój i zapodać mu płytę, która robiła już ponoć furorę, ale o której to furorze nie wiele wiedziałem dotychczas. I co? I płyta stałą się na lata od skocznią od ciężaru i hałasu, a Flea zapisał się do ścisłej czołówki moich naj basistów. Na wcale nie krótkiej płycie umieścić tyle pomysłów, które nawet przez moment nie znużą to sztuka, która udaje się nie wielu. Red Hot Chili Peppers mają to szczęście i ten dar. I chwała im za to.

One Hot Minute (1995, Warner Bros.)
Zakopane, ośnieżone drogi, czerwone Cieqetento, czterech kolesi, a z głośników One Hot Minute. Jeśli byliście z Zakopanym i taki obraz rzucił Wam się w oczy to byliście szczęśliwcami, którzy mnie widzieli. Czy nazwiecie to gorącą minutą tego nie wiem, ale dla mnie po mimo zimna był to czas gorący i przeleciał właśnie niczym minuta. Dzięki tamtym dniom dążę tą płytę sentymentem, ale w domowym zaciszu nie przesłuchałem jej chyba nawet ani 10 razy. To muzyka dobra do puszczania w towarzystwie, coś w stylu coś sobie leci miłego, nie męczącego, a my tu pijemy zimne piwko. Na domowym sprzęcie przykuwają tu uwagę dwie, może trzy piosenki, a reszta sprawia wrażenie zmęczenia i chęci włączenia czegoś innego. Wiem, że to co pisze jest dosyć pokręcone, myślę więc, że będzie lepiej jak sami sprawdzicie One Hot Minute. Ja ani nie odradzam, ani nie polecam.

Californication (1999, Warner Bros.)
Sądząc po wynikach sprzedaży wielu z Was uległo magii tej płyty. Red Hoci kazali długo na siebie czekać, ale to co dostaliśmy za naszą cierpliwość zaskoczyło chyba wszystkich, a może właśnie tego oczekiwaliśmy? Złapałem się na tym, że moje ostanie przesłuchania tej płyty zaczynam od Parallel Universe pomijając Around The World, ale dalej niczego już nie przeskakuje, nie przełączam. Piękna to płyta dojrzałego zespołu. Jedna z niewielu, którym udało się wpisać do kanonu rocka będąc wydaną pod koniec lat '90tych. Polecać chyba nie ma komu, bo każdy chyba już ma ów CD/ MC w domu. Co nie masz? Widać dopiero zaczynasz zabawę z rockiem, więc nadrób to nie dociągnięcie czym prędzej.

By The Way (2002, WEA)
No i co ja mam zrobić? Dookoła wszyscy piszą, że płyta spokojna, ze jeśli ktoś lubił spokojniejsze numery z Californication (ja! ja! ja lubię) to nie będzie zawiedziony. Będzie pięknie pomyślałem. Wiadomo było już od Sex Sugar Blood Magik, że chłopaki do subtelnych dźwięków mają talent. Na początek By The Way, czyli to co każdy uważny już znał, zaraz po nim Universally Speaking z perkusją natarczywie kojarzącą mi się z Colder World Echobrain. W zasadzie ciekawie robi się od piątego utworu Don't Forget Me i to mój faworyt na tej płycie. A muzyki tu przecież wiele i właśnie jak dla mnie to co miało okazać się jej głównym atutem (spokój), stało się jej wadą. Brak tej charakterystycznej dla Red Hotów różnorodności sprawił, że muzyka się rozmywa, zamazuje tworząc całość nie zbyt atrakcyjną. Inna sprawa utwory wyrwane z kontekstu, puszczając tą płytę po jednym, dwa utworze, może w końcu zaczną zauważać wszystkie jej smaczki słuchając jej później w całości. Nie jest źle, może tylko niepotrzebnie się czepiam?
___
Tekst z 2002

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz