Koncert Riverside, Osada Vida - 14.10.2004, Katowice, Mega Club

Na zewnątrz szaro i zimno. W takie dni najlepiej słucha się muzyki przepełnionej kolażem przeróżnych barw. Muzyki baśniowej, ciepłej i przytulnej. Nie da się ukryć, że wewnątrz Mega Clubu już było cieplej. Frekwencja dopisała. Tym większa radość. Śląska publiczność dostała swą pierwszą szansę zobaczenia Riverside i nie zaprzepaściła jej. Wśród tłumu główni bohaterzy wieczoru, muzycy Riverside.

Bez problemu można się było przywitać z Mariuszem Dudą czy Mittloffem, który nie ukrywał swojego zadowolenia. Humor dopisywał. Jeszcze tylko coś na rozgrzewkę i udajemy się schodami na górę. Gościem katowickiego koncertu trasy Progressive Tour II był zespół Osada Vida.
Poznałem ich muzykę przed koncertem i wiedziałem, że nie będzie to banalny występ. I nie był. Materiał z demo tej grupy prezentuje się na żywo jeszcze lepiej. Muzyka rozbudowana, ale w dużej mierze oparta na rytmie. Ciekawe aranżacje, nie sposób się nudzić przy tej muzyce. Całości dopełniała głos wokalistki. Bardzo dobrze sobie radzący i świetnie odnajdujący się w tych wszystkich aranżacyjnych zakrętach. Myślę, że zespół nie miał wątpliwości, że się podobało. Nie pozostaje nic innego jak życzyć wytrwałości i czekać na kolejne ich występy.

Zejście do baru, powrót i już gasną światła, a na scenie pojawiają się muzycy Riverside. Zaczynają utworem z dopiero co przygotowywanej drugiej płyty. Powitanie i Voices In My Head... Voices In My Head czyli tytułowy utwór z debiutanckiej płyty Out Of Myself wszystko nabiera rozpędu. Repertuar to w głównej mierze utwory z debiutu plus kolejne dwa nowe utwory. W pamięci szczególnie pozostaje trzecia część Reality Dream III, to chyba najmocniejsza jak do tej pory kompozycja zespołu. To co znane z Out Of Myself odegrane z przepychem i bogactwem dźwięków.

Nie zwykłe są ich przejścia, kiedy wszystko jakby zmieniało kierunek. Światła oszczędniejsze niż na wrześniowym koncercie w Warszawie, ale i tak wytworzył się znów niepowtarzalny klimat całości. Niestety jak to zwykle bywa co piękne szybko się kończy. Ze sceny schodzą po kolei aktorzy tego widowiska. Gitarzysta Piotr Grudziński wokalista i basista w jednej postaci - Mariusz Duda, perkusista Piotr Kozieradzki oraz klawiszowiec Michał Łapaj. Wszystko gaśnie i nastaje cisza, znęcona okrzykiem publiczności. Wychodzą znów na scenę, bisują dwukrotnie po czym ukłon i na scenie zapala się światło. To koniec. Na dole klubu czeka mnie jeszcze wspaniała niespodzianka i czas ruszać w zimną, deszczową rzeczywistość.

Wieczór jak najbardziej udany. Nie ma wątpliwości iż kto był ten nie żałował, a na dodatek stał się szczęśliwym posiadaczem kolejnej skarbnicy wspaniałych przeżyć.
___
Tekst z 2004

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz